sobota, 31 stycznia 2015

Rozdział 2 - Heart attack

"Nie warto martwić się, nie warto żałować, nie warto rozpaczać, jedyne co warto, to wyciągnąć wnioski."
~ Michał Komasara

                 
Yellow diamonds in the light…And we're standing side by side…As your shadow crosses mine…What it takes to come alive
               
- Spieprzaj – mruczę w poduszkę, którą po chwili zarzucam sobie na głowę, modląc się, aby ten cholerny budzik przestał dzwonić. Ściskam mocniej oczy, jednak nie skutkuje to niczym, dlatego wyciągam niechętnie rękę w stronę urządzenia, które po chwili wyłączam. Odkładam je na miejsce obok, po czym przekręcam się na plecy, wzdychając. Przecieram zmęczone oczy, biorąc głębokie wdechy.
                Za jakie grzechy?
                Warczę pod nosem, zrzucając nogi z łóżka prosto na swój ukochany, biały dywan, który od zawsze łaskotał mnie w stopy, na co lekko się uśmiecham, zapominając przez chwilę o tym, że powinnam się już szykować do wyjścia. Zawsze wstawałam chwilę przed wyznaczonym czasem, dlatego szybko pozbywając się chęci zostania, ruszam do łazienki, porywając z krzesła czysty, pomarańczowy ręcznik. Zdejmuję z siebie piżamę, po czym wchodzę do prysznica, odkręcając ciepłą wodę, która już po chwili rozluźnia moje zmęczone i spięte mięśnie. Uśmiecham się, przymykając oczy i stoję tak kilka minut, kiedy orientuję się, że trwa to zbyt długo. Szybko dokończam resztę porannej toalety, po czym wychodzę z pomieszczenia, owinięta miękkim materiałem i podchodzę do szafy, wyjmując z niej zwykłą, białą bokserkę, czarne spodnie i szary sweter. Od razu nakładam to na siebie, po czym rozczesuje szczotką swoje ciemne włosy i wrzucam do torby najpotrzebniejsze rzeczy. Ścielę łóżko, maluje się i wychodzę z pomieszczenia wprost do kuchni, gdzie wita mnie śniadanie, składające się z mleka i płatków, które uwielbiam.
                Wychodzę z taksówki, po czym poprawiając torebkę, kieruję się w stronę wyjścia, kiedy nagle ktoś szturcha mnie ramieniem, a z mojej ręki wypada portfel pełny drobnych. Przeklinam mężczyznę w garniturze pod nosem, schylając się, aby podnieść pieniądze. Na moje szczęście jest ich niewiele, dlatego szybko się z tym uwijam
. Zerkam odruchowo na zegarek, dostrzegając, że zaraz będę spóźniona. Ponownie tego ranka klnę, a kiedy podnoszę głowę, zamieram. Widzę go. Chłopaka, a raczej już mężczyznę, przez którego wyjechałam. Przez którego straciłam pracę i najlepszych przyjaciół. Przez którego nie przespałam tyle nocy. Przez którego do tej pory nie potrafię się pozbierać. Stoi teraz po przeciwnej stronie ulicy na początku ślepej uliczki, uśmiechając się zadziornie w stronę Abby Fray – kujonki z mojej byłej klasy, która zawsze nosiła aparat ortodontyczny na całą twarz, okulary wyglądające jakby zabrała je starszej babci, ach i te ubrania jak w średniowieczu. Teraz się zmieniła. Długie, kręcone blond włosy dosięgają jej bioder, soczewki i piękny uśmiech, który mogę dostrzec nawet z tej odległości. Przygryzam nerwowo wargę, oglądając rozgrywającą się sytuację. Dziewczyna okręca pasmo włosów na palcu, patrząc zadowolona na chłopaka, który coś jej mówi. Co chwilę wybucha głośnym śmiechem, który słyszę nawet stąd. Drżę na sam jego dźwięk.
                Nagle dziewczyna odwraca się, a ja zamieram, kiedy mnie dostrzega. Jej usta formują się w literkę „O”, a oczy powiększają się. Moje ciało sztywnieje tak, że nie mogę się ruszyć. Mimo moich ogromnych chęci, stoję nadal w tym samym miejscu, czując jak szybko bije mi serce. Boję się momentu, kiedy mnie zobaczy. Boję się, że mnie zobaczy. Boję się, że to mnie załamie. Jego wzrok. Jego głos. Jego… On.
                Ale tak się dzieje. Louis odwraca się, aby zobaczyć, na co patrzy Abby, a kiedy na mnie patrzy zamiera. Oblizuję wargi, po czym wracając do świata żywych, znikam w tłumie ludzi, wchodząc prosto do firmy McCarthiego. Czuję się jakby ktoś mnie spoliczkował i to wyjątkowo mocno. Moje ciało jest sparaliżowane i rozluźnione jednocześnie, co mnie irytuje i uszczęśliwia zarazem. Próbuję poukładać sobie w głowie to, co stało się przed chwilą, jednak kiedy się odwracam nie dostrzegam już Louisa, a Marge, zmierzającą z uśmiechem w moją stronę.
        - Pierwszy dzień i już spóźniona! -  wzdycha teatralnie, przyciągając mnie do siebie i lekko przytulając, po czym odsuwa się ode mnie. – A to papiery, które masz skserować. Mam nadzieję, że pamiętasz jak się korzysta z skserować – śmieje się, podając mi grubą stertę papierów. Patrzę na nią z otwartymi ustami, po czym prycham z uśmiechem, kierując się prosto do maszyny.
                Od dwudziestu siedmiu minut i trzydziestu siedmiu sekundach stoję przy popsutej maszynie, klnąc i uderzając w nią co chwilę. Nie mogę uwierzyć, że jakiś idiota wymyślił tak skomplikowaną maszynę jak drukarka! No proszę was, jak można połapać się w milionach przycisków i wiedzieć, który nacisnąć i kiedy?
        - Mia, a jednak to prawda, że wróciłaś – ściągam brwi, prostując się i zaskoczona patrzę w twarz swojemu towarzyszowi, który razem ze mną zaczynał w tej firmie. James Band – brunet o cholernie niebieskich oczach, wysokiej i prostej sylwetce, i o tym pięknym uśmiechu. Stoi, opierając się o framugę drzwi z rękoma włożonymi w przednie kieszenie spodni. Wygląda lepiej niż niejeden model z okładek dla Calvina Kleina. Uśmiecham się lekko, po czym opieram się o drukarkę, która niespodziewanie wydaje z siebie jakieś dziwne dźwięki, które świadczą o tym, że doszczętnie ją zniszczyłam. – I nadal nie potrafisz obsługiwać drukarki – zaśmiał się, na co wywróciłam oczami.
  
     - To może zamiast się ze mnie wyśmiewać, pomógłbyś mi? – mówię, krzyżując ręce na piersiach. Przez tą chwilę czasu obserwuje każdy ruch mężczyzny, który przemierza dzielącą ich odległość i odbierając od Walker papiery, wkłada je do trzech drukarek, po czym każdą z nich nastawia, ratując mnie z opresji. – Niczym książę, uratowałeś mnie z opresji – śmieję się razem z brunetem, kiedy do pomieszczenia wpada Annabeth – była Jamesa, a moja znajoma, za którą szczerze nie przepadam.
        - Mia, jak miło widzieć cię z powrotem! – uśmiecha się sztucznie, na co w środku mnie rozsadza, jednak patrzę na nią i po chwili odpowiadam jej tym samym. Widzę jak James stoi zdenerwowany i najchętniej uciekłby stąd.
        - Ciebie również, Annabeth – odpowiadam. – Co u ciebie słychać?
        - Wszystko dobrze, a James – zwraca się do chłopaka, który na sam dźwięk swojego imienia, patrzy na nią z przerażeniem. – Randy prosi cię do swojego gabinetu – kończy, po czym jak gdyby nigdy nic, opuszcza pomieszczenie. Patrzę na nią z grymasem, jednak moją uwagę przykuwa mina Banda.
        - Co tobie?
        - Widziałaś to? Ona mi nigdy nie da żyć! – żali się, a ja klepię go lekko po ramieniu, aby dodać mu otuchy.
        - Po pracy idziemy do restauracji na porządny obiad, wszystko mi opowiesz – informuję go, po czym zbieram papiery i idę prosto do swojego szefa wraz z pokaźnym plikiem papierów w rękach.



                Przez kilka następnych godzin nauczyłam się z grubsza obsługiwać kserokopiarką, narobiłam sobie odcisków, wylałam kawę na dywan, który na moje szczęście był czarny i o mało nie zabiłam Annabeth filiżanką, kiedy rozmyślała nad tym, dlaczego wyjechałam. Wzięłam głęboki wdech, przeglądając się w lusterku – wyglądałam jak wrak człowieka. Podkrążone i czerwone oczy, obolałe stopy i rozciągnięty sweter, który był jednym z moich ulubionych.
                Fantastycznie.
                Nagle słyszę dzwonek telefonu, informujący mnie, że ktoś próbuje się do mnie połączyć. Wyciągam urządzenie z tylnej kieszeni spodni i nie patrząc na rozmówcę, odbieram, przemywając ręce w lodowatej wodzie. Jestem pewna, że to któryś z rodziców, dlatego od razu przechodzę do sedna sprawy.
        - Wrócę po dziesiątej, zjem kolację z Jamesem – mówię, wyłączając kran i wyciągam z plastikowego opakowania kilka sztuk papieru.

        - Ciebie też miło słyszeć, Mia – słyszę ten głęboki głos z chrypką, który tak uwielbiałam. Głos, dla którego dźwięku dałabym się zabić. Dźwięk, dla którego sama bym zabiła.
        - Skąd masz mój numer?! – krzyczę przerażona. Nie chcę znowu go spotkać, chce o nim zapomnieć, jak i o reszcie. Nie chcę wracać do przeszłość już nigdy więcej. – Zresztą nie ważne. Zostaw mnie i nie wydzwaniaj. Nie chcę cię znać. Zapomniałam o tobie i ma tak zostać – nie czekając na jaką kol wiek odpowiedź z jego strony, rozłączam się, wyciągając kartę z telefonu, którą od razu wyrzucam do kosza na śmieci, wcześniej ją rozdeptując. – Już nigdy więcej.



                Po tym jak wybiła godzina dwudziesta, cieszę się jak sześcioletnie dziecko, które dostało lizaka. Piszczę szczęśliwa, widząc jak mała wskazówka jest idealnie na wielkiej ósemce, dlatego szybko biegnę po swoją torbę, znajdującą się w pomieszczeniu dla personelu i idę do Jamesa, który również zadowolony, pakuje swoją teczkę do końca.
        - Gotowy na wolność? – pytam, uśmiechając się szeroko, kiedy stoję w drzwiach i obserwuję, ubierającego się mężczyznę.
        - Nawet nie wiesz jak bardzo – odpowiada, po czym gasi światło w pomieszczeniu i razem udajemy się do wyjścia z budynku, wcześniej żegnając się z resztą pracowników i samym szefem, którego dzisiaj widziałam aż w nadmiarze. Zaczynając od krzyku za tą cholerną drukarkę, a kończąc na nieszczęsnym dywanie.
                Razem przemierzamy ulice Londynu, rozmawiając jak dwa lata temu. James opowiada mi, co działo się przez ten cały okres czasu, a ja uważnie słucham każdej jego wypowiedzi. Każdego zdania i słowa, próbując zapamiętać wszystko, żeby być na bieżąco z wydarzeniami.
        - A żebyś zobaczyła jaka była mina Annabeth, kiedy okazało się, że spieprzyła całą robotę – śmiejemy się z wypadku naszej ukochanej przyjaciółki, powoli zbliżając się do naszego celu – restauracji , w której spędziliśmy kilka miesięcy naszej znajomości, zanim oczywiście, wyjechałam. Śmieję się jak za dawnych czasów, co bardzo poprawia mi humor, a zdenerwowanie, spowodowane telefonem Louisa przeminęła. Na szczęście.
        - Wchodź lepiej do środka, Bondzie – prycham, otwierając drzwi chłopakowi i zapraszając go do środka. On uśmiecha się szeroko i udając dziewczynę, wchodzi do środka, kręcąc biodrami, na co wybucham śmiechem. – Jaki masz seksowny tyłek! – piszczę, zwracając na siebie uwagę kilku emerytów i parę z dzieckiem. Lekko czerwona, ignoruję to i idę w stronę jednego z wolnych stolików, znajdujących się w kącie. Siadam naprzeciwko przyjaciela, po czym otwieram menu, przeglądając wszystkie oferty lokalu.
        - Pamiętasz, co jedliśmy zawsze w środy?
                Jak mogłabym nie pamiętać.
                - Kurczak w sosie słodko – kwaśnym z podwójną porcją frytek i shake – mówię z uśmiechem na twarzy, przybijając po chwilę piątek zadowolonemu przyjacielowi.
        - Tłuszcz nie poszedł w zapomnienie – śmieje się z niego, kiedy pociera swój chudy brzuch, który od zawsze uważał za wystający i wypełniony ogromną ilością tłuszczu. Wywracam oczami, po czym opieram się o oparcie siedzenia, wzdychając.
        - Ale tak na poważnie – zaczynam, spoglądając na niego. – Nie wiedziałam, że się tak zapuścisz – patrzę na jego skwaszoną minę, kiedy ponownie tego wieczoru oboje wybuchamy niepohamowanym śmiechem, od którego bolą nas już brzuchy.
                - Mogę złożyć państwa zamówienie? – do naszego stolika podchodzi kelner, który z wymalowanym uśmiechem na twarzy, przyjmuje nasze zamówienie, po czym odchodzi.
                Czuję szczęście i pewność, że jeszcze wszystko może się ułożyć, a moja cholerna przeszłość jest tylko nic nie wartym snem, o którym mogę zapomnieć w ciągu sekund. Nic nie wartych i bezpotrzebnych sekund swojego życia.
        - Jak Mars? – słyszę pytanie Jamesa, na które odpowiadam niemalże od razu.
        - Wspaniale – odpowiadam, po chwili przybijając swoje do twarzy dłoń. – Kurde, przepraszam. Zamyśliłam się – uśmiecham się lekko w jego stronę. – A nasze jedzenie już ty czeka, aby zapełnić mi brzuch!



                Sześćset, sześćset jeden, sześćset dwa, sześćset trzy, sześćset…
                Pierwszy szelest i stukot obcasów zawrócił mi w głowie, przez co zdezorientowana rozejrzałam się dookoła, napotykając średniego wzrostu kobietę, idącą szybkim krokiem w stronę swojego mieszkania, które na jej szczęście już stoi przed nią otworem. Zazdroszczę jej tego, że już znajduje się w środku zaciszu domowego, kiedy ja muszę pałętać się ulicami Londynu, aby dotrzeć do swojego domu, który ostatnimi czasy leży chyba na odludziu. Mam wielką ochotę przeklnąć go jak nigdy, a zwłaszcza, kiedy słyszę miauczenie kota, który na moje nieszczęście znalazł się na drzewie i prawdopodobnie nie wie jak zejść.
        - Nie miałeś lepszego terminu, no nie? – krzyczę wściekła, idąc prosto do ogromnego dębu, który ma dobre dwadzieścia pięć metrów, a zwierze siedzi trochę poniżej dziesięciu, co nadal mnie nie uspokaja. Nigdy nie byłam dobra z wychowania fizycznego, którego nie cierpiałam ze względu na moją jakże przeuroczą koordynację, a raczej jej brak. Wściekła podwijam rękawy swetra i zostawiam torbę pod rośliną, po czym zaczynam wspinać się na drzewo w celu uratowania zwierzęcia, którego wprost nienawidzę. Co chwilę któraś z nóg mi się ześlizguję, a ja nabijam sobie coraz to nowych siniaków i rozcięć. – Co chciałeś udowodnić tym, że się wspiąłeś? Swoją inteligencję?! – wrzeszczę wściekła, nie myśląc o tym, że ktoś mógłby zawiadomić policję, że jakaś idiotka wdrapuje się na drzewo, aby uratować kota, który zażyczył sobie spędzić noc na drzewie.
  

                Kiedy w końcu siedzę na grubej gałęzi, dyszę ciężko, przeklinając swoją fizyczną stronę i najchętniej zabiłabym się tutaj, teraz i na wieki miałabym spokój od tego wszelkiego gówna. Opieram się plecami o pień drzewa i spoglądam na białego kota, idącego w moją stronę. Mały, głupi kot, podchodzi do mnie łasząc się do nogi i licząc na jakąś przekąskę, na co prycham rozbawiona.      
        - Schodzimy na dół – informuję go, po czym łapię go za futro i powoli schodzę coraz niżej z miauczącym, co chwilę kotem, który jak na moją złość zaczął zasypiać. – Pierdolone zwierzę jeszcze mi kiedyś, kurwa podziękujesz.

***

Od Autorki: Zdaję sobie z tego doskonale sprawę, że rozdział jest tydzień po terminie i powinnam wstawiać dzisiaj trzeci, jednak gify nie chciały ze mną współpracować ( i dalej nie chcą ), więc jak możecie zauważyć - nie ma ich. Jedynie ten na górze "łaskawie" się wlepił. Ale wystarczy już tego dobrego :) Jak podoba Wam się rozdział? Szczerze, mi pisało się go całkiem dobrze. Mam nadzieję, że się podoba i do następnego!

Mrs. Tomlinson

4 komentarze:

  1. Świetny!
    Kocham dramaty!
    Mi też gify nie współpracują!
    Nexxt!

    OdpowiedzUsuń
  2. Blogger w ogóle coś ostatnio odmawia współpracy, więc nie przejmuj się gifami ;d
    Rozdział mi się bardzo podoba, z resztą tak, jak ten poprzedni :)
    Nie mogę się doczekać następnego (jak ci się obrazki nie wstawią, to i tak dodaj, zrobisz to później XD) !!

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo mądry opis <3 Obrazkami się nie przejmuj :) Zawsze można zrobić to później a tak naprawdę to treść jest najważniejsza :) Rozdział wyszedł ci świetnie :) Opowiadanie robi się coraz bardziej ciekawe :) Pozdrawiam x
    http://cloudfanfiction.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń